Kliknij obraz, by obejrzeć go w powiększeniu
Siostra Goretti – Maria
Stanisława Podoska pochodziła z Kresów Wschodnich
Rzeczypospolitej. Przyszła na świat 8 czerwca 1932 roku w Dubnie na
Wołyniu jako drugie i najmłodsze dziecko Anny z Hołubeckich i
Władysława Podoskiego. 26 czerwca tego roku została ochrzczona w
parafii wojskowej znajdującej się na terenie koszar (na Surmiczach,
przedmieściu Dubna).
Ojciec był kapitanem polskiego wojska. Pochodził z Równego
na Podkarpaciu. Po maturze wstąpił do oddziału Związku Strzeleckiego.
Przeszedł podstawowe szkolenie wojskowe pod kierunkiem
Józefa Piłsudskiego. W 1915 roku walczył w armii
austriackiej we Włoszech i Francji. Po I wojnie światowej został
wcielony do Armii Polskiej gen. Józefa Hallera, z
którą wrócił do kraju. Wkrótce walczył
znowu w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Po jej zakończeniu
trafił wraz ze swoim pułkiem właśnie do Dubna, gdzie stacjonował przez
cały okres międzywojenny i gdzie poznał przyszłą żonę. Pochodziła z tej
miejscowości i pracowała w Sztabie Dywizji. Rodzice pobrali się w 1924
roku, zamieszkali na terenie koszar. Cztery lata później
przyszła na świat najstarsza córka Lucyna, zwana w rodzinie
Inką.
W koszarach, gdzie było sporo dzieci, beztrosko upływało dzieciństwo
Marysi. To miejsce nazwała szczęśliwym „krajem lat
dziecinnych”. Tu się bawiła, zawierała pierwsze dziecięce
przyjaźnie, tu uczęszczała do przedszkola zwanego freblówką
i rozpoczęła edukację w pierwszej klasie szkoły powszechnej.
„Do siódmego roku życia moim domem i moim Krajem
były koszary. Tu przeżywaliśmy razem z wojskiem wszystkie uroczystości
kościelne i wojskowe […]. Chętnie też bawiliśmy się w
wojsko”.
Była dzieckiem żywym, inteligentnym. Jeszcze przed rozpoczęciem nauki
szkolnej, umiała czytać i pisać. Chętnie czytała książki. Lubiła
słuchać opowieści, które często pobudzały ją do płaczu.
„Choć na ogół byłam dzieckiem pogodnym, bardzo
łatwo rozrzewniałam się. Płakałam cichutko, ale rzęsiście. Wylewałam
potoki łez. Mój Tata nazywał mnie Maria śloza i podstawiał
popielniczkę, udając, że zbiera te łzy spływające po policzkach. Moja
skłonność do płaczu zachęcała moją siostrę do kilkakrotnego czytania
tych samych opowiadań i za każdym razem potrafiłam płakać w tym samym
miejscu”.
Ta wrażliwości i skłonność do łez charakteryzowała siostrę do końca
życia. Wzruszała się w czasie uroczystości zakonnych i podczas
wspólnej lektury, poruszały ją historie życia
współsióstr.
Gdy miała 8 lat, szczęście rodzinne, beztroskie dzieciństwo i cały
znany jej świat się skończył, przerwany przez wybuch II wojny światowej
1 września 1939 roku. Najpierw agresja niemiecka na Polskę, a w
konsekwencji: mobilizacja taty, naloty i bombardowania. Domy na terenie
koszar były narażone na szczególne niebezpieczeństwo,
rodziny więc chroniły się u znajomych na oddalonym osiedlu: wychodziły
o 4 rano biorąc ze sobą nieco żywności i wracały do domu wieczorem. 17
września Polskę zaatakowała armia sowiecka. Tysiące polskich
wojskowych, w tym kapitan Podoski, zostało wziętych do niewoli i
niedługo straciło życie w łagrach na terenie ZSRR. Koszary zostały
zajęte przez „wyzwoleńczą Armię Czerwoną”. Rodziny
musiały opuścić swoje dotychczasowe domy. Mamę z córkami
przyjęła jej rodzina mieszkająca na przedmieściu Dubna.
Wkrótce zaczęły się aresztowania i wywózki na
wschód.
„Pierwszy wielki transport był 10 lutego 1940 r. Moja Mama
przeczuwała, że ten sam los może spotkać rodziny jeńców. Do
uszytego przez siebie worka (z kocyka w kratkę), wkładała to, co
uważała, że może się przydać, m.in. bieliznę i ubrania Tatusia. Suszyła
suchary, starała się zgromadzić trochę żywności. Wieczorami, przy
świetle lampy naftowej Mamusia czytała nam książki. Starała się
wytworzyć atmosferę względnej normalności. Była bardzo opanowana, ale
zauważyłyśmy, że nagle czarne włosy Mamy wyraźnie zmieniły
kolor”.
Po dwóch miesiącach życia w ciągłej niepewności, w nocy
12/13 kwietnia 1940 roku Anna Podoska i córki zostały
wyrzucone z domu. Zapakowano je do wypełnionej ludźmi
ciężarówki, którą dotarły na dworzec. Dopiero po
1990 roku, kiedy władze ZSRR przekazały Polsce część
dokumentów dotyczących zbrodni w Katyniu, s. Goretti
dowiedziała się, że w tym samym czasie, kiedy je wywożono, zamordowany
był jej ojciec. Był w obozie jenieckim w Kozielsku, zginął w Katyniu.
Dla żony i córek rozpoczęła się długa, mordercza tułaczka.
Ten okres ich życia obfitował w niezwykłe, czasem wręcz dramatyczne
wydarzenia, które wycisnęły swój znak i
ukształtowały bogatą osobowość siostry. Wspomnienia z czasu wojennej
tułaczki zostały bardzo żywe w jej pamięci, choć miała zaledwie 8 lat.
Spisała to, co sama zapamiętała i wplotła opowieści starszej siostry, a
także zapiski mamy czy innych osób, które
przeszły ten szlak. To niezwykła historia poświęcenia, odwagi i
codziennego bohaterstwa kobiet i dzieci w sytuacji ciągłego zagrożenia
życia, skrajnej nędzy i ciągłej niepewności jutra. Siostra Goretti
często wracała do tamtych przeżyć, a podzieliła się nimi z całą
wspólnotą zgromadzenia podczas jubileuszu profesji zakonnej
w 2009 roku. Dokończyła opowieść w roku następnym, bo jednego wieczoru
było za mało czasu. Potem jeszcze uzupełniała i poprawiała tekst, by
zachowała się jak najpełniejsza historia. Teraz, po śmierci siostry,
jest ona bezcenna i warto do niej wrócić.
Po wysiedleniu z domu w środku nocy, dopiero wieczorem tego dnia
odjechały ze stacji w Dubnie w zaplombowanych wagonach. W ciągu
dwutygodniowej podróży pociąg zatrzymywał się przeważnie w
nocy i przynoszono do wagonu gorącą wodę. Zaledwie 2-3 razy otrzymały
zupę. Po przekroczeniu Uralu wagony zostały odplombowane i pozwolono z
nich wychodzić, głównie po wodę. Woda była na wagę złota
– w tej podróży towarzyszyło im nieustanne
pragnienie.
Pod koniec kwietnia z transportem dotarły do Północnego
Kazachstanu. Z końcowej stacji przewiezione ciężarówkami i
wysadzone na stepie, miały sobie szukać mieszkania. Mama zanotowała:
Wieś okropna, rozrzucone domy daleko od siebie. Wieczór,
śnieg z deszczem, wichura, wokoło step i step… Straszno,
mieszkań nie ma, wieś zamieszkana przez Koreańczyków, z
trudem możemy się porozumieć, …błagam o przytułek, dzieci
małe, rozpacz! Wreszcie dostaję malutki pokoik, gdzie nas mieszka 10
osób.
Po tygodniu zamieszkały w innym „domu”,
którym był chlewik bez podłogi i sprzętów.
„Mamusia płaciła za to «mieszkanie» 20
rubli miesięcznie. Gospodarze obiecywali poprawić warunki mieszkaniowe,
ale nie doszło do tego. Natomiast w ciągu kilku miesięcy dokładnie nas
okradli z tych niewielu rzeczy, które udało się przywieźć, a
tu służyły jako środek płatniczy za żywność. Za pieniądze niewiele
można było kupić, ale trzeba było je mieć, żeby płacić za mieszkanie,
mleko i jaja”.
Mama podjęła pracę w kołchozie, a dziewczynki z czasem zaczęły
uczęszczać do szkoły razem z dziećmi koreańskimi. Nauczycielami byli
Koreańczycy. Nauka odbywała się w języku rosyjskim, obcym
zarówno dla nauczycieli, jak i dla uczniów obu
narodowości. Edukacja nie trwała długo. Przerwało ją nadejście zimy.
Latem w Kazachstanie temperatura przekraczała nawet plus 50 stopni
Celsjusza. Zimą natomiast mróz dochodził do 50 stopni, wiały
silne wiatry, a śnieg sięgał dachu.
„W nocy w pokoju woda zamarzała. […] Bardzo
marzłyśmy. Nasze mamy, po pracy w śniegu, wracały przemoczone. Nie było
gdzie suszyć ubrań. […] Myłyśmy się bardzo rzadko. Były dni,
w których nie mogłyśmy się nawet uczesać, bo palce były tak
zgrabiałe, że trudno było utrzymać grzebień, nie mówiąc już
o pleceniu warkoczy! O praniu w ogóle nie można było marzyć.
Wodę brało się ze śniegu, który nie chciał się topić.
[…] Leżąc w ciemnościach, na pryczach, modliłyśmy się
wspólnie, śpiewałyśmy pieśni religijne i inne,
które sobie przypominałyśmy”.
Za opał służyły snopki łozy lub piołunu (z trudem zdobywane w jesieni,
przywożone z daleka za pieniądze) oraz tzw. kiziaki – krowie
«placki» zbierane na stepie. Dzieci jesienią łapały
też na stepie ogromne kuliste krzaki zwane perykatipole, wyrwane z
korzeniami i pędzone wiatrem, które paliły się jak chrust. W
warunkach skrajnego ubóstwa, niedożywienia i braku higieny
szerzyły się różne choroby.
„W ciągu lata, jesieni i nawet w początkach zimy, Mamusia,
razem z innymi paniami, wyprawiały się po żywność do lepiej
zagospodarowanych wsi, oddalonych o kilka, a nawet kilkanaście
kilometrów. Zakupioną żywność, przeważnie w drodze wymiany
za odzież, rzadko za pieniądze, dźwigały w workach, na plecach.
[…] Myśmy przeżyły te miesiące zesłania i tę straszną zimę,
dzięki paczkom żywnościowym i odzieżowym, przysyłanym przez braterstwo
Mamusi z Równego. Niektóre nasze rzeczy
pozostawione w Dubnie były przewożone do Równego i wysyłane
do nas, a Mamusia wymieniała je na żywność. Część sprzedano i wujek
przesyłał pieniądze. W Polsce, pod okupacją sowiecką, też było ludziom
bardzo ciężko. Tym większa zasługa Bliskich, którzy nam tak
ofiarnie pomagali. Mamusia wciąż martwiła się o to, czy i kiedy będzie
się mogła im odwdzięczyć za uratowanie nam życia”.
Po ataku hitlerowskim na Związek Sowiecki, w sierpniu 1941 roku do
wysiedlonych dotarła wiadomość o amnestii dla polskich
więźniów i zesłańców. Były wolne, ale nie mogły z
tej wolności skorzystać, bo nie miały szansy wydostania się z
Kazachstanu na własną rękę. Anna Podoska wraz z innymi kobietami
zgodziła się na zaproponowaną pracę przy budowie linii kolejowej, byle
tylko wyjechać z kołchozu, w którym następnej zimy nie
udałoby się im przeżyć. Samochodami ciężarowymi przez Pietropawłowsk,
stolicę północnego Kazachstanu, dotarły do Kartał, nowego
miejsca postoju, gdzie mieszkały w wagonach towarowych.
„Po dwóch miesiącach pracy ponad siły
wynędzniałych kobiet, podjęto starania o wyjazd na południe, gdzie
zaczęły się formować oddziały wojska polskiego i dokąd ściągała ludność
polska z różnych miejsc zesłania. Dalsza praca na torach
stała się niemożliwa przy blisko 40-stopniowym mrozie”.
Dzięki interwencji dowództwa jednostek wojska polskiego u
władz sowieckich, kolejnym etapem wojennej tułaczki była niewielka wieś
w Uzbekistanie. Dotarły tam po miesiącu podróży pociągiem.
Na szczęście było tam ciepło, bo znowu musiały mieszkać w lepiankach.
Mama pracowała ponad siły w kołchozie przy karczowaniu
krzaków pod uprawę bawełny. Brakowało pożywienia i wody. W
tych strasznych warunkach i zagrożeniu życia i zdrowia, s. Goretti
zapamiętała zabawny fakt:
„W tym kołchozie nauczyłam się «języka
osłów». Nieraz ryczałam tak przeraźliwie, ukryta
za węgłem domu, że małe oślątka przybiegały i stawały zawiedzione, że
to nie ich mama! (Po latach chwaliłam się moim uczniom w Laskach, że na
Uzbekistanie «studiowałam asinologię».
Niektórzy z dawnych uczniów pamiętają o tym do
dziś)”.
Po kolejnej interwencji władz wojskowych, w lutym 1942 roku zostały
przeniesione do oddalonego o 35 kilometrów Huzaru.
„W sztabie, na podstawie legitymacji wojskowych, zostałyśmy
zarejestrowane jako rodziny wojskowe. Otrzymywałyśmy żywność. Mamusia
chodziła do Huzaru po zupę i prowiant. Czasem trzeba było stać w
długich kolejkach. Ale było nam znacznie lżej, bo opiekowało się nami
wojsko”.
Zostały tam półtora miesiąca. Okazało się, że jako rodziny
wojskowe mogą wraz z Armią gen. Władysława Andersa już pierwszym
transportem opuścić teren Związku Sowieckiego. Na początku kwietnia
1942 roku dotarły do Teheranu. Tam Marysia przygotowywała się do I
Komunii świętej, którą przyjęła 15 sierpnia.
„To był mój najpiękniejszy Prezent Imieninowy,
– zapisała we wspomnieniach – chociaż wtedy nie
zdawałam sobie w pełni sprawy z tego, że to nie ja zaprosiłam Gościa na
swoje imieniny, ale On mnie zaprosił do Siebie na Ucztę”.
W Teheranie po raz pierwszy od wyjazdu z domu zostały rozdzielone. Gdy
wyniszczona trudami Mama zachorowała na tyfus i przez trzy tygodnie w
bardzo ciężkim stanie leżała w szpitalu, każda z córek
przebywała w innym miejscu i prawie cudem się ponownie odnalazły.
„Nie chciałyśmy przeżywać po raz kolejny dramatu rozstania,
dlatego, gdy stanęła przed nami perspektywa wyjazdu z sierocińcem do
Australii, gdzie mogłybyśmy zostać przydzielone do różnych
grup wiekowych, a Mamusia jako wychowawczyni, do jeszcze innej,
wybrałyśmy trudniejszą alternatywę, tymczasowego osiedlenia się w
obozie dla uchodźców w Afryce”.
W sierpniu wyruszyły z Iranu w dalszą drogę – najpierw
pociągiem, potem statkiem, przez Indie Zachodnie (obecnie Pakistan,
gdzie spędziły niecały miesiąc w porcie w Karachi) – aż w
końcu września 1942 roku dotarły do Afryki.
Ich celem było największe polskie osiedle znajdujące się w Tengeru w
Tanganice, niedaleko granicy z Kenią. Tam, u podnóża
wygasłego wulkanu Meru, z widokiem na ośnieżony szczyt Kilimandżaro,
znalazły dom na kolejne sześć lat. Otoczenie było egzotyczne i piękne.
W obozie dbano nie tylko o edukację, ale też duchowy i kulturalny
rozwój dzieci. Uroczyście obchodzono święta
zarówno religijne, jak i narodowe. Tam Maria ukończyła
szkołę powszechną i dwie klasy gimnazjum. Po strasznych przeżyciach
ostatnich lat, choć wciąż były na obczyźnie, niepewne losów
rodziny i ojczyzny, mogły ten okres życia nazwać szczęśliwym. To
właśnie tam Maria po raz pierwszy odczuła pragnienie oddania swego
życia na służbę Bogu.
„Religijne wychowanie […], spotkane tam osoby,
które wprowadziły mnie w życie sakramentalne, w życie
modlitwy, umacniały we mnie świadomość, że Bóg jest Kimś,
kto powołał mnie do życia, ochraniał, uratował od tylu grożących
niebezpieczeństw, że Jemu należy się moja wdzięczność i oddanie się do
dyspozycji. […] Prawda katechizmowa, że Bóg
stworzył człowieka, aby Go poznawał, cześć Mu oddawał, Jemu wiernie
służył i przez to osiągnął życie wieczne, zapadła mi w serce.
[…] Nie wiedziałam, w jaki sposób i w jakiej
formie, ale chciałam służyć Panu Bogu. To bliżej nieokreślone
pragnienie co jakiś czas, w różnych okolicznościach jakby
zanikało, a potem znowu powracało”.
Gdy od 1947 roku zaczęła się stopniowa likwidacja polskich osiedli w
Afryce, Mama zdecydowała, że wróci z córkami do
Polski, choć w kraju pod rządami komunistycznymi nie było dobrych
perspektyw dla wracających z wygnania. W drogę powrotną wyruszyły na
początku czerwca 1948 roku. Podróżowały znowu po lądzie,
morzach i oceanach.
„W Genui przesiadaliśmy się do pociągu… polskiego!
Obie z siostrą czytałyśmy w kółko polskie wyrazy na
wagonach: nośność, ciężar, itp. Wyrazów z takimi znakami
diakrytycznymi nie widziałyśmy od lat”.
Po kilku miesiącach znalazły się na powrót w ojczyźnie. Był
to jednak kraj inny od tego, który znały:
„Przyjęcie na polskiej ziemi nie było zbyt miłe. Kontrola
celna przypominała nam przeżywane już rewizje. Zabrano nam wszystkie
gazety, nawet porwane i pogniecione, którymi były pozawijane
garnuszki czy buty. Widocznie bano się wrogiej propagandy!”
Przez jakiś czas rodzina zatrzymała się w Karpaczu. Tam Maria
kontynuowała edukację w liceum. Trudno jej było odnaleźć się w
komunistycznej rzeczywistości czynów społecznych i
przodowników pracy, a także zaakceptować
„inną” historię Polski, w której gen.
Anders był nazywany zdrajcą. Gdy w klasie podjęła próbę
sprostowania, otrzymała po lekcjach dyskretną wskazówkę, by
więcej publicznie nie mówiła „o takich
rzeczach”. Wspominała:
„Trudno mi było pojąć, o czym, gdzie i kiedy można i należy
mówić, a jak nie wolno nawet myśleć. Wielką trudność
sprawiało mi zapamiętanie twarzy i nazwisk
przywódców politycznych i partyjnych Polski
Ludowej i państw zaprzyjaźnionych. […] Na maturze okazało
się, że – o wstydzie! – nie znam nowych granic
państw Europy, ani nawet przebiegu granic PRL-u. Wielu rzeczy nie
zdążyłam «nadrobić» w ciągu trzech lat”.
Maturę zdała w 1951 roku. Pragnęła podjąć studia na Uniwersytecie Marii
Curie-Skłodowskiej. Jednak ze względu na
„niewłaściwe” pochodzenie społeczne nie została
nawet dopuszczona do egzaminów. Studiowała więc i zdobyła
dyplom magisterski z filologii angielskiej na Katolickim Uniwersytecie
Lubelskim.
Mówiąc o swoim powołaniu, s. Goretti wspominała:
„… mniej więcej w połowie studiów
zaczęłam sobie uświadamiać, może pod wpływem rekolekcji czy lektury,
nie pamiętam, że życie jest krótkie, jest tylko jedno, że
jest darem Bożym, którego nie można zmarnować. Znając trochę
siebie, miałam podstawy, by się tego obawiać. Znów
powróciła myśl o życiu zakonnym jako o sposobie oddania się
w pewne ręce, do dyspozycji Boga, który nie
zawiedzie”.
Studia na katolickiej uczelni dawały poniekąd
„przegląd” zgromadzeń w Polsce, ale wciąż pozostało
w niej pytanie: „jak to zrobić, żeby się dowiedzieć, czy to
jest rzeczywiście powołanie i skąd wiadomo, do jakiego
zgromadzenia?”. Spowiednik podsunął jej metodę
„kwerendy” w przedwojennych numerach
„Posłańca Serca Jezusowego”. W ten
sposób wybrała zgromadzenie zgodnie z własnymi preferencjami
i zamiłowaniami (misyjne, franciszkańskie, maryjne). Jednak w
bezpośrednim kontakcie okazało się, że nie było to właściwe dla niej
miejsce. Od jednego z profesorów oraz od niewidomej
koleżanki z filologii klasycznej usłyszała o Laskach. Po
różnych perypetiach znalazła się tam po raz pierwszy w 1954
roku. Urzekły ją od pierwszej chwili.
Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku podjęła pracę nauczycielki języka
angielskiego i gimnastyki w Gimnazjum w Szymonowie. Stamtąd dojeżdżała
do Lasek: pomagała trochę w porządkach w internatach, a
głównie s. Emmanueli Jezierskiej w pracy z głuchoniewidomą
Krystyną Hryszkiewicz. Od sierpnia 1956 roku przeniosła się do Lasek i
zatrudniła jako świecka pracownica. Prowadziła kółko języka
angielskiego dla chętnych i gimnastykę z dziewczynkami ze szkoły
zawodowej. Wspominała, że nie odnosiła na tym polu zbytnich
sukcesów. Nie znała pracy z osobami niewidomymi i nie miała
żadnego przygotowania. Później pomagała w
„przedszkolu eksperymentalnym”.
Wiosną 1957 roku, po decydującej rozmowie z Ojcem Tadeuszem
Fedorowiczem i za jego zachętą, zdecydowała się na „skok w
przepaść” … i wstąpiła do zgromadzenia.
Do postulatu została przyjęta 21 marca 1957 roku. Nowicjat rozpoczęła
14 sierpnia 1958 roku. W następnym roku 18 sierpnia złożyła pierwsze
śluby, a 15 sierpnia 1965 roku – profesję wieczystą.
Po pierwszej profesji służyła niewidomym mieszkankom II piętra na
Piwnej i jednocześnie uczyła się w czteroletnim Studium
Muzyczno-Liturgicznym w Aninie. Po ślubach wieczystych brała udział w
rocznym Studium dla Mistrzyń Junioratów zorganizowanym przez
Wydział Spraw Zakonnych. Od 1975 roku była w Laskach. Należała do Domu
św. Franciszka, a pracowała w wielu różnych działach:
pomagała w bibliotece brajlowskiej, dyktowała książki niewidomym
kopistkom, uczyła w szkole języka angielskiego, jakiś czas była
wychowawczynią w internacie dziewcząt. Siostra Goretti często żartowała
z siebie, że w zgromadzeniu była „wieczystą”
przełożoną. Gdy się spojrzy na kalendarz jej życia „uzbiera
się” 27 lat posługi przełożeńskiej w różnych
wspólnotach: w Klasztorze MB. Pocieszenia (1966-1975;
1983-1986), Domu św. Franciszka (1977-1980), Domu MB.
Jasnogórskiej (1980-1983), i w latach 1986-1995 w Capodacqua
k. Asyżu – pierwszej zagranicznej wspólnocie
zgromadzenia.
W Capodacqua oprócz innych prac przy parafii, podejmowała
dyżury nocne w Istituto Serafico w Asyżu. W ostatnim roku pobytu
uzyskała prawo jazdy. Przyznawała, że nie była dobrym kierowcą, a do
historii przeszła jej barwna, z ogromnym humorem snuta opowieści o tym,
jak to wyjeżdżając z parkingu, nagle przeleciała swoim fiacikiem
– na oczach polskiej pielgrzymki autokarowej –
ponad żywopłotem i wylądowała na pobliskich stojakach na rowery. I o
tym, jak później ofiarnie przez tychże
pielgrzymów, przy współpracy miejscowej policji,
pojazd został jej dosłownie na rękach zniesiony, by mogła
wrócić do domu.
W ciągu swego życia zakonnego s. Goretti, podjęła wraz z s. Rafaelą
Nałęcz dwie pionierskie podróże, które kładły
podwaliny pod nasze domy misyjne – na początku lat 90. do
Indii, a w 2001 na rekonesans do Republiki Południowej Afryki.
Kapituła w 1995 roku wybrała s. Goretti na przełożoną generalną. Po
zakończeniu tej posługi od 2001 roku była przez 9 lat kierowniczką
placówki oświatowej dla dzieci niewidomych w Rabce-Zdroju.
Ostatnie lata życia s. Goretti spędziła w Laskach. Początkowo należała
do Domu św. Franciszka, a od 2014 roku do wspólnoty św.
Rafała. Podejmowała różne proste prace w domu, a przez kilka
lat ofiarnie wspierała coraz bardziej schorowaną s. Almę Skrzydlewską.
Próbowała też porządkować swoje „osobiste
archiwum” – korespondencję, zapiski,
różne wycinki z prasy. Często dzieliła się, jakie to dla
niej trudne, ile wyzwala silnych emocji, jak nie jest w stanie wyrzucić
żadnego papierka, przez co ta praca staje się syzyfowa.
Siostra Goretti była zawsze pełna energii, zapału, zaangażowania w
życie zgromadzenia, Dzieła, ojczyzny i świata. Wiernie pamiętała zawsze
o imieninach sióstr, przesyłając choć kilka słów
jako znak bliskości i modlitwy. Do końca była aktywna, nie poddawała
się chorobie nowotworowej, która szybko wyniszczała jej
organizm. O tym okresie życia siostry Goretti, s. Mieczysława, jej
przełożona, napisała:
„Choroba nowotworowa u siostry została zdiagnozowana ponad
rok przed śmiercią. Na operację było już za późno, także
wiek siostry na to nie pozwalał. Podjęto jeszcze dwie serie naświetlań,
ale one niewiele pomogły. Siostra traciła siły, ale do końca chodziła i
chciała być we wszystkim samodzielna. Wiedziała, że choroba jest
nieuleczalna. Do końca była otwarta na innych, utrzymywała kontakty z
wieloma osobami. Opuchnięte nogi utrudniały chodzenie, ale nie chciała
żadnych ulg i wiernie przychodziła do domowej kaplicy. Długo modliła
się wieczorem. Nie skupiała się na chorobie, ale na trosce o innych.
Na tydzień przed śmiercią poprosiła o sakrament chorych. Udzielił go
ks. Marek Gątarz pod koniec Mszy św. w naszej kaplicy. Siostra była
bardzo wzruszona i przepraszała za swoje przewinienia wobec
wspólnoty. Ostatni tydzień był już bardzo trudny, nasilały
się różne dolegliwości. Rano w dniu śmierci siostra nie
miała już siły, by być w kaplicy na Mszy świętej, ale słuchała przez
głośnik razem z czuwającą przy niej siostrą, a później
przyjęła Wiatyk, pokarm na drogę do wieczności.
Tego samego dnia umierała też s. Władysława, obie siostry jakby
„ścigały się”, która pierwsza
pójdzie do Pana. Siostrze Władysławie udało się pierwszej.
Po eksportacji ciała s. Władysławy o 17:00, czuwałyśmy już tylko przy
s. Goretti. Przyszedł też na chwilę do siostry ks. Andrzej Gałka.
Siostrze było coraz trudniej oddychać, więc miała podawany tlen.
Zmarła, gdy w kaplicy Matki Bożej Anielskiej rozpoczęła się Msza święta
wieczorna, w tym czasie na chwilę zaświeciło słońce. Pożegnałyśmy
siostrę naszą modlitwą i obecnością, a śpiewając Magnificat
dziękowałyśmy Bogu za jej ofiarne życie”.
Swoim świadectwem o śp. s. Goretti podzieliła się też s. Miriam:
„Przed laty, 15 maja żegnałyśmy odchodzącą do Pana Matkę
Czacką, błogosławioną, 15 maja br. żegnałyśmy s. Goretti. Godzina
21:00, ostatnia pieśń przy otwartej trumnie to Apel
Jasnogórski – do Matki Bożej. Tak! To siostra
Goretti każdego dnia przychodziła wieczorem do domowej kaplicy i
zaczynała go śpiewać – jeszcze trzy dni przed śmiercią, gdy
już bardzo źle się czuła.
Ostatnio chodziła już o kuli, ale zawsze oglądała się (w prawo czy
lewo) – może komuś coś pomóc, podprowadzić, podać,
usłużyć, podnieść, podwieźć chodzik, przynieść – oczy i SERCE
szeroko otwarte – bez rozgłosu.
Mieszkałyśmy na tym samym korytarzu: pukała do pokoju cicho, wchodziła
przeważnie z troską o drugiego, z prośbą o modlitwę za tych, co cierpią
lub giną na wojnie. Bardzo to przeżywała.
Z nami często dzieliła się tym, co ktoś jej podarował, nawet
najmniejszą rzeczą (owoc, wafelki, paluszki) – nie chciała
jeść sama.
Pragnę wspomnieć tu wielką troskę siostry – jeszcze sprzed
lat, gdy była Matką Generalną, a ja z siostrami pracowałam w Charkowie
w trudnych warunkach przy kościele i w szkole dla niewidomych. To była
dla nas naprawdę pełna troski i dobroci Matka – prawdziwa,
której wtedy bardzo potrzebowałyśmy i wiele siostrze-Matce
zawdzięczamy, a przecież w Zgromadzeniu nie tylko byłyśmy my.
Dużo można by pisać, ale powiem tylko, że do ostatnich miesięcy,
tygodni i dni wiele dobrego mogłam się uczyć od (mojej
równolatki) s. Goretti – stającej przed Panem.
Wiedziała, że zbliża się szybko koniec jej wędrówki i idzie
na spotkanie Pana”.